Wiedeń odwiedziliśmy trochę przypadkowo. Wracając z Wenecji chcieliśmy odpocząć po całodniowych zdjęciach i dość długiej trasie z Włoch. Stwierdziliśmy, że tak będzie zwyczajnie bezpieczniej. Zatrzymaliśmy się w hotelu w 11 dzielnicy. Z jednej spoko, ale na pieszy spacer jednak za daleko. Dopiero w następny dzień wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer po centrum. W ten weekend otwarto kilka Jarmarków Bożonarodzeniowych koniecznie chcieliśmy je zobaczyć, bo to już tradycja w Wiedniu. Dotarliśmy do dwóch z nich: na Placu Ratuszowym i przy Stephansplatz, widzieliśmy też, że kolejnych kilka jest przygotowywanych na następny tydzień. Setki światełek upiększają miasto i dają poczucie, że mikołajki i święta już tak naprawdę niedługo. W takim beztroskim klimacie można nieco za bardzo popłynąć na zakupach, na co bardzo was uczulamy, żeby w domu nie ocknąć się z siatką może nie do końca potrzebnych rzeczy. Zapraszamy was również na naszą youtubową relację, którą znajdziecie na końcu posta.
Jarmark Świąteczny na Placu Ratuszowym jest największym wiedeńskim jarmarkiem. Na ponad 100 stoiskach można znaleźć prezenty świąteczne, ozdoby choinkowe i domowe, słodycze i różne smakołyki, a dla rozgrzewki serwowane są różne napoje, w tym najpopularniejsze grzane wino i poncz. My kupiliśmy precla z czekoladą, który okazał się z ciasta francuskiego ( 4,5 euro ). Dopełnieniem tego świątecznego klimatu jest ogromna choinka i dekoracji z tysięcy kolorowych światełek. Całość daje niesamowite wrażenie kiedy robi się zmrok.
Jarmark bożonarodzeniowy przy Stephansplatz jest mniejszy, bardziej kameralny, ale to nie znaczy, że mniej klimatyczny. Tutaj też znajdziemy piękne produkty rękodzielnicze do dekoracji choinek czy pięknie ręcznie malowane lampiony. Tutaj kupiliśmy grzane wino, całkiem smaczne i rzeczywiście niezbędne dla zmarzlaków, którzy jednak nie prowadzą samochodu. Grzane wino kosztuje 4,5 euro + 4 euro kaucji za kubeczek, który bez problemu można zwrócić.
Przepisy bezpieczeństwa: W Austrii w ostatnich dniach wprowadzono trochę obostrzeń pandemicznych. Przede wszystkim wchodząc na Jarmark na Plac Ratuszowy trzeba pokazać certyfikat szczepionkowy, certyfikat ozdrowieńca albo negatywny wynik testu. Kupując napoje czy posiłki również trzeba pokazać certyfikat szczepionkowy, test nie jest repetowany. Wchodząc do restauracji, meldując hotelu czy odwiedzając muzeum również trzeba pokazać certyfikat i tylko z tym dokumentem będziemy obsłużeni. W Austrii jedynymi obowiązującymi maseczkami FFP-2. Osoby unikające kontroli certyfikatów mogą liczyć się ze sporym mandatem, podobnie jak właściciel restauracji, hotelu czy innych instytucji wymienionych w rozporządzeniu.
W dzisiejszym poście polecicie z Łukaszem na Maltę. Zapraszam. Łukasz: To kolejny mój wyjazd z projektem Erasmus Plus. W ramach tego projektu nauczyciele mogą wyjechać do innego kraju uczyć się języków obcych, doskonalić zawodowo, ale też poznać kulturę miejsca i ciekawych ludzi napotkanych w trakcie wyjazdu. Miejscem docelowym na Malcie było Saint Paul`s Bay, to tu znajdowała się szkoła językowa i mieszkanie dla grupy nauczycieli z mojej szkoły. Uczyliśmy się języka angielskiego, dla mnie była to już kontynuacja nauki. Po zajęciach podróżowaliśmy, zwiedzaliśmy najbliższą okolicę, ale też nieco odleglejsze miejsca na wyspie.
Malta to jedno z najmniejszych krajów europejskich. Zajmuje 316 km kwadratowych łącznie z powierzchnią wysp wchodzących w skład archipelagu maltańskiego. Największa i najbardziej zaludniona jest wyspa Malta, ale też Gozo, Comino i Manoela. Pozostałe wyspy są niezamieszkałe. Pomimo tak małej powierzchni Malta ma bardzo dużo do zaoferowania. Od niesamowitej przyrody, lagun, klifów, grot skalnych, raf koralowych, ale też mnóstwo budowli, z których najstarsze pochodzą z czwartego tysiąclecia p.n.e. Na Malcie nie występują żadne rzeki, woda jest pozyskiwana ze złóż podziemnych i odsalanej wody morskiej, czyli dość niesmaczna. Jest to jednej z najcieplejszych krajów europejskich, latem temperatura sięga powyżej 30 stopni, a zimą raczej nie spada poniżej 15. To malutki kraj wielkości Krakowa. W miesiącach, które nie są bardzo gorące warto byłoby przemieszczać się rowerem. My byliśmy we wrześniu i jeszcze słońce dawało nam się we znaki. Maltańczycy są bardzo religijni ale też bardzo przesądni. Efektem tego są zegary malowane na wieżach kościelnych z których każdy wskazuje inny czas by zmylić diabła, który przyszedł po duszę. Maltańczycy to w 97% chrześcijanie. Pomimo tak małej powierzchni na Malcie jest aż 359 kościołów.
W dzisiejszym poście postaram się krótko zarysować najciekawsze miejsca na jakie udało mi się dotrzeć. Valetta jest stolicą państwa od 1571 roku. Ufundowana została przez Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego. Jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej wyjątkowych europejskich stolic. W całości wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Spacerując po niej ma się wrażenie jakby przeniesiono nas w czasie. Valettę można porównać do Starego Miasta Krakowa, malutka, kameralna i bardzo magiczna. Nie ma tu centrum biznesowego, wieżowców czy szerokich dróg. Spacerując ulicami Valetty warto poczuć atmosferę miejsca, skręcić w wąskie uliczki, obejrzeć fasady budynków. Jeżeli wybieracie się samochodem do stolicy, zostawcie go w Florinie, nie wolno to parkować jeżeli nie jesteście mieszkańcami miasta. Grożą za to surowe mandaty. Najważniejszymi zabytkami są tu kościoły. Do większości z nich wstęp jest płatny około 10 euro.
Mdina – Miasto Ciszy Leżąca w centrum wyspy Mdina aż do przybycia Kawalerów maltańskich pełniła funkcję stolicy. Powstała jako osada Fenicjan, przebudowali ją Rzymianie, a obecny kształt zawdzięcza Arabom. Położona jest na wzniesieniu i w całości otoczona murami oraz bastionami. Do środka można wejść jedną z dwóch bram: Bramą Miejską oraz mniejszą Bramą Grecką. Do Bramy Miejskiej prowadzi kamienny most. Tu również nie wolno poruszać się samochodami. Całkowita powierzchnia miasta to niecały kilometr kwadratowy. Oprócz kościołów warto zagłębić się do lokalnych sklepików z rękodziełami, a także do mniejszych knajpek.
Mosta to jedno z największych miast na Malcie, położona jest w samym centrum wyspy. Najważniejszym zabytkiem jest Mostadom czyli rotunda. Może przywoływać skojarzenie z greckim panteonem i taki miała mieć pierwotny cel. Obecnie jest to jeden z największych kościołów na Malcie (pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny ). Podczas drugiej wojny światowej 1942 roku Luftwaffe zrzuciło na rotundę trzy bomby. Dwie z nich odbiło się od kopuły i nie eksplodowały, a trzecia z nich 500 kilogramowa przebiła kopułę kopułę kościoła i wpadła do środka gdzie właśnie 300 osób czekało na nabożeństwo. Cud polegał na tym, że bomba choć przekuła kopułę i wpadła na posadzkę nie wybuchła. Warto zwrócić uwagę, że miejsce w którym bomba przebiła kopułę nie ma zdobień. Bomba została rozbrojona i wrzucona do morza.
Weekend zagospodarowałem sobie na całodniowe wycieczki. W sobotę wybrałem się na wyspę Gozo, można tam się dostać promem. Niech nie zdziwi was, że jadąc na wyspę nikt nie pobiera opłaty, uiścicie ją na powrocie. Koszt takiej przeprawy w obie strony to 4,60 euro i trwa około 20 minut.
Gozo jest drugą co do wielkości wyspą Archipelagu Maltańskiego. Według legend miało być zamieszkiwane przez nimfę Calipso. Jest to wyspa sielanki i spokoju, gdzie nie tylko maltańczycy przyjeżdżają zrelaksować się i odpocząć. O Gozo mówi się że to spokojna wioska, znajdujemy tam przepiękną naturę, ale także ustronne knajpki i kawiarenki. Do poruszania się po wyspie wybrałem bus hopon hopoff. W cenie biletu możecie wsiadać i wysiadać na piętnastu przestankach w ciągu jednego dnia. Bilet kosztuje 10-20 euro. Jednym z przystanków jest centrum pomidorowe, można tam zobaczyć muzeum oraz przetwórnię pomidorów, a także w sklepiku zapatrzeć się lokalne specjały. Na wyspie można podziwiać fragmenty akweduktów, a te choć są dziełem Brytyjczyków, jakoś bardziej kojarzą się nam z Rzymianami. Jednym z przystanków jest Azure Window, a w zasadzie tylko miejsce po nim. To chyba najsłynniejsze miejsce na Gozo, jeszcze kilka lat temu stało tutaj słynne Azure Window, kręcono tu zdjęcia do filmu “Gra o tron”. To co zostało z Azure Window jest teraz atrakcją dla nurków. Polecam spacer na punkt widokowy obok kościółka nad Dierva Bay. Z punktu widokowego można zobaczyć niesamowite Blue Hole. Piękna naturalna studia tętniąca podwodnym życiem. Wygląda naprawdę imponująco, nie tylko z punktu widokowego, ale też z perspektywy pływającego. Warto zabrać ze sobą buty do pływania, żeby bliski kontakt z jeżowcami nie ograniczył wam dalszego zwiedzania. Miasteczko Xlendi położone na południowo – zachodniej częsci wyspy. Plaża tu jest wciśnięta w skały, dość malutka, piaszczysta. Szczególnie zachwycają tu widoki na pobliskie klify. Na lewo znajdziecie fiord gdzie przy miarę spokojnym morzu możecie się schłodzić. Warto wspiąć się na klify, żeby zobaczyć widok na miasteczko i ogromne skały. Wspinając się po kamiennych schodkach można dojść do punktu widokowego, stąd roztacza się widok na okolicę.
W czasie mojego pobytu na Malcie można było podziwiać pokazy Malta Air Show.
W niedzielę wybrałem zwiedzanie z katamaranu, ale opcji jest kilka. Cumują tu też inne łodzie. Plan wyjazdu jest dość obszerny, dodatkowymi atrakcjami są pływanie i nurkowanie z rurką. co bardzo lubię. Na katamaranie dobrze zająć sobie odpowiednie miejsce do obserwacji i cieszyć się widokami. Trasa jest uzależniona od warunków atmosferycznych. Nasze miejsca przystankowe możecie ocenić sami. Na katamaranie można było kupić różne napoje, przekąski i lody. Istniała też opcja zamówienia sobie obiadu podczas wejścia na pokład. Ze sobą koniecznie trzeba zabrać okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem, nakrycie głowy, ręcznik i pieniądze na dodatkowe napoje. Wycieczka trwała około sześć godzin, a koszt to 40 euro. Uważam, że był to ciekawie i rekreacyjnie spędzony czas. Snoorkowanie jak zawsze było bardzo przyjemne, woda ciepła, natomiast życie podwodne trochę się pochowało ze względu na głośną muzykę i ilość ludzi pływających w zatokach.
Kilka słów o plażach:
Golden Bay to plaża znajdująca się na północno zachodniej części wyspy. To jedna z najpiękniejszych plaż jakie posiada Malta. Golden Bay to piaszczysta plaża rozciągająca się wzdłuż malowniczej zatoki. Jej atutem jest to że jest długa i szeroka, co nawet w szczycie sezonu turystycznego gwarantuje całkiem komfortowe warunki plażowania. Co ciekawe plaża wchodzi w skład parku narodowego. W okolicy znajduje się kilka urokliwych zatoczek do których prowadzą widokowe trasy piesze.
Plaża Ghajn Tuffieha znajduje się w małej zatoce otoczonej zielonymi wzgórzami i spektakularnymi widokami na morze. Żeby dotrzeć na plażę trzeba pokonać 200 schodów. Dla mnie to jedno z bardziej urokliwych miejsc na Malcie. Górzyste otoczenie, miękki piasek, woda we wszystkich możliwych odcieniach błękitu, piękne zachody słońca, mniejsze tłumy niż na innych plażach. Idealne miejsce na dzień relaksu na Malcie.
Quarraba Bay to trudno dostępna zatoka, która swoją nazwę wzięła od cypla, który oddziela ją od popularnej i obleganej plaży Ghajn Tuffieha. Trzeba być bardzo ostrożnym podczas wejścia do tej zatoki. Zatoka Quarraba Bay słynie z naturalnej glinki można zrobić maskę na ciało i twarz, a potem zmyć w kąpieli morskiej.
Dingi Cliff to wysoka, bo ponad dwustumetrowa formacja skalna, która przez stulecia stanowiła naturalną obronę wybrzeża Malty przed najeźdźcami. Wzdłuż klifu ciągnie się trasa spacerowa z kilkoma ławczkami, na których można odpocząć i podziwiać widoki. Obserwując klify warto zerknąć na morze, gdzie możemy wypatrzeć jedną z niezamieszkałych wysp Archipelagu Maltańskiego Fifelę. Tu przy krawędzi klifu w XVII wieku wzniesiono kaplicę św. Marii Magdaleny. Prawdopodobnie nie da się zajrzeć do środka, ale na tyłach świątyni znajdziecie taras z bardzo przyjemnym widokiem.
Blue Grotto to jedne z obowiązkowych punktów na mapie Malty. Ta słynna grota wygląda wyjątkowo z punktu widokowego, jak również z poziomu łódki. Położona jest na uboczu. Jest to szereg jaskiń na południowo wschodnim wybrzeżu wyspy. Najpiękniejszy widok jest na punkcie widokowym przy przystanku autobusowym Panorama. Najpiękniej wygląda za za dnia, kiedy lazurowa woda jest oświetlana przez słońce. Jeżeli macie możliwość to warto skorzystać z wycieczki łódką. Podczas trzydziestominutowego rejsu wpływa się do jaskiń, można podziwiać stalaktyty wiszące nad głowami.
Qawra i Buggiba to dwie blisko sąsiadujące ze sobą miejscowości. Czasami trudno stwierdzić po której stronie się spaceruje. W Qawra znajduje się deptak, ale też oceanarium. To miejscowość stricte kurortowa. Można tu znaleźć noclegi w przystępnych cenach. Z Qawry widać wyspę Świętego Pawła, to w tej okolicy w I wieku naszej ery rozbił się statek ze Św. Pawłem, który rozpoczął chrześcijaństwo na Malcie. Lokalni przewoźnicy dowożą tam każdego chętnego.
Odwiedziłem też kompleks świątyń megalitycznych. Kompleks prehistorycznych megalitów na Malcie to jedne z najstarszych na świecie budowli wzniesionych przez człowieka. Najprawdopodobniej budowano coś wcześniej, ale czas nie był łaskawy dla nich łaskawy i przepadły na przestrzeni tysiącleci. Po zakupieniu biletu do kompleksu warto odwiedzić małe muzeum, gdzie zdobędziecie wiedzę w pigułce na temat maltańskich megalitów. Największą ciekawostkę stanowi dla mnie obróbka kamieni megalitycznych ponieważ budowle z nich powstały w czasach gdy nie znano jeszcze metalu. Wielkie głazy obkuwano przy pomocy innych kamieni, jeszcze twardszych. Wyobraźcie sobie, że największa z ociosanych skał mierzy sześć i pół metrów długości, trzy wysokości, a przy tym waży 20 ton. A to przecież jedna z wielu skał przygotowanych przez ówczesnych budowniczych. Na terenie całego kompleksu można podchodzić do stanowisk archeologicznych i podziwiać odrestaurowane kamienne budowle. Każde stanowisko okryte jest ochronnym parasolem, a zwiedzający mogą przechodzić po przygotowanych dla nich chodnikach. Drugim stanowiskiem które odwiedziłem była świątynia Mnajdra, zbudowana nad skalnym klifem daje poczucie przestrzeni, a przy okazji można podziwiać niesamowity widok na morze. Szacowany czas powstania megalitów to 3000 – 4000 lat przed naszą erą, ale badania archeologiczne wskazują na szczątki budowli z ponad 5000 lat przed naszą erą. Dla porównania najstarsza piramida w Egipcie datowana jest na 2600 lat przed naszą erą. Wszystkie obrobione głazy zostały tak do siebie dopasowane aby zachować ustalone proporcje i kierunki. Udowodniono też, że budowle oprócz funkcji religijnych, spełniały funkcję starożytnego kalendarza i zegara słonecznego. Maltańczycy świetnie rozwinęli sztukę, architekturę i astronomię, jednak w dziedzinie wojny i obronności nie do końca sobie radzili, dlatego cywilizacja ta został podbita około 4000 lat przed naszą erą. Bilet wstępu do kompleksu 10 euro.
Ostatnie dni na Malcie spędziłem spacerując po Sliemie i St. Julian. Miasta te leżą blisko siebie, a z racji wielkości wyspy bez problemu można przejść pieszo. Spinola w St. Julian to niewielka zatoka gdzie cumują łódki rybackie. Otoczona jest deptakiem. Za nią znajduje się kilkukilometrowa promenada, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Promenada to też świetne miejsce na jogging. St. Julian to podobno najgłośniejsze miasto maltańskie, czyli jak na maltańskie warunki dużo się dzieje. Ale St. Julian to nie tylko kluby i imprezy, to również promenada, gdzie można pospacerować i trochę się wyciszyć. Miasto jest dość dobrze skomunikowane z resztą wyspy. Ale sama komunikacja miejska na Malcie to już zupełnie inna historia.
Sliema w języku maltańskim oznacza “pokój”, a nazwę miasto wzięło od kaplicy Marii Dziewicy, która służyła jako punkt odniesienia dla rybaków powracających z łowów. Sliema jest stosunkowo nowoczesnym miastem. Uznawana jest za najbardziej luksusowy ośrodek na Malcie, ekskluzywne hotele, klimatyczne restauracje i sklepy, ale również marina gdzie cumują drogie jachty. Warto pospacerować po marinie i popatrzeć na przypływające i odpływające łódki i jachty, posiedzieć chwilę z kawą w ogródku kawiarnianym i pospacerować nad brzegiem morza. Mój spacer po mieście nie miał konkretnego planu, chciałem poszukać urokliwych zakątków, cieszyć się ostatnim dniem na Malcie. Z Sliemy do St. Julian droga zajmuje około 30 minut, pod warunkiem, że nie robicie zdjęć i zwyczajnie wam się nie spieszy. Ze Sliemy z mostu widzimy już Valettę. Sami możecie tu ocenić odległości na wyspie.
To już koniec mojego wyjazdu na Maltę, ale myślę, że uda mi się tu kiedyś wrócić. Mam wrażenie, że wykorzystałem czas na zwiedzanie i relaks w najlepszy możliwy sposób, a z racji tego, że był to jednak wyjazd służbowy w pierwszej kolejności musiałem się zająć sprawami związanymi z kursem i projektem Erasmus Plus. Malta jak też Gozo to miejsca gdzie czas płynie wolniej. Zwiedzanie urokliwych zakątków, plażowanie i pływanie uzależnia. Myślę, że na pewno nie odkryłem całego bogactwa naturalnego tych miejsc. Bardzo chciałbym lepiej zwiedzić Gozo, tym razem udało mi się tylko część tej pięknej naturalnej wyspy.
Domowe pieczywo wprowadza w sobotnie jesienne popołudnie atmosferę ciepła i przytulności. A jak listopad to nie mogło zabraknąć oczywiście akcentów dyniowych. Tym razem zrobiłam dyniowe bułeczki, takie najprostsze, pachnące masłem i świeżością domowej drożdżówki. Jeżeli lubicie do takich bułeczek można dodać nadzienie z rodzynek, konfitury morelowej albo jeżyn. U nas najlepiej sprawdzą się klasyczne, a domowe konfitury nakładane są już na talerzyku.
Składniki na 9 bułeczek:
40 g świeżych drożdży 80 g. cukru + 1,5 łyżki 250 ml ciepłego mleka + 3 łyżki 3 jajka 65 g roztopionego masła 80 g cukru 450 g mąki pszennej + 3 czubate łyżki
Mleko należny podgrzać tak, żeby było ciepłe, ale nas nie poparzyło, dodajemy drożdże i 2 łyżki cukru. Mieszkamy składniki pod ściereczką przez 15 minut. Masło roztapiamy i chłodzimy do takiej temperatury, żeby je swobodnie można było dotknąć ręką. Kiedy drożdże zaczną pracować w dużej misie mieszamy nasz zaczyn z pozostałą mąką, cukrem, roztopionym masłem i roztrzepanymi delikatnie jajkiem i drugim żółtkiem. Na końcu dodajemy mąkę i wyrabiamy ręcznie tak długo, aż zacznie odchodzić od ręki. Pozostawiamy je na kolejne pół godziny pod ściereczką.
Ciasto przekładamy na stolnicę, delikatnie jeszcze raz wyrabiamy i dzielimy na 9 kuleczek. Każdą kuleczkę przewiązujemy sznurkiem (moja nitka była trochę za cienka), najpierw tak żeby powstały ćwiartki, a potem każdą ćwiartkę na połowę. Odstawiamy na blaszkę wyłożoną pergaminem na chwilę, u mnie dokładnie tyle ile nagrzewa się piekarnik (około 10 minut). Piekarnik nagrzewamy na 180 stopni.
Żółtko mieszamy z odrobiną mleka (3 łyżki) i smarujemy nimi nasze bułeczki przybierające już kształt dyniek. Pieczemy w piekarniku przez około 50 minut. Jeżeli bułeczki za bardzo będą się rumienić można je nakryć pergaminem. Zamiast ogonków można wetknąć kawałki kory cynamonu, zapach będzie roznosił się po całym domu. Po wyjęciu z piekarnika i lekkim przestudzeniu wyjmujemy sznureczki i to już ten czas kiedy możemy zaprosić domowników, zrobić kubek gorącego kakao i delektować się jesiennym wieczorem.
W dzisiejszym poście jedziemy na Węgry. Będzie to jednodniowa wycieczka, ale postaramy się wam pokazać kilka ciekawych miejsc. Może dzisiejszy post zachęci was do wypadu na Węgry. My choć byliśmy jeden dzień polecamy wyjazd na cały weekend.
Na szczycie owalnej góry tufowej nad wioską Boldogkőváralja wznosi się zamek Boldogkő. Jest jednym z najstarszych węgierskich zamków, powstał najprawdopodobniej w XII w. a pierwsze wzmianki o nim datuje się na końcówkę wieku XIII. Jako twierdza chronił drogę koszycką. W XV wieku zamek był gruntownie rozbudowany. Często też zmieniał właścicieli. W 1701 roku zamek został wysadzony w powietrze. Po tym wydarzeniu jezuici przechowywali w nim zborze. W połowie XVIII wieku zamek odkupił rajca królewski. Zamek odrestaurował jednak po tych pracach nie da się już ustalić większości pierwotnych średniowiecznych otworów okiennych i drzwiowych. Po drugiej wojnie światowej zamek stał się własnością państwową. Na początku działało tu schronisko turystyczne. Malowniczy zamek stał się miejscem wycieczek turystycznych. Na początku lat 90-tych schronisko zamknięto, a zastąpiono go wystawami wojskowymi. W 2002 roku na zamku rozpoczęły się kolejne poważne prace rekonstrukcyjne i wykopaliskowe. Zmienił się wygląd zamku: dwie wieże otrzymały dach ochronny. Na „lwiej skale” zbudowano wyjście skalne. Ponadto nastąpiła nie mniej znacząca, ale niewidoczna transformacja. Połączenie podziemne piwnicy zamkowej i winiarni zamkowej (różnica poziomów 20 m). Dzięki temu zmęczony turysta po obejrzeniu zabytków może dostać się prosto do chłodnej zamkowej winiarni. Co prawda byliśmy w lochach zamkowych, ale winiarni nie odkryliśmy. To kolejny punkt do zobaczenia następnym razem. Otoczenie zamku jest rzeczywiście piękne, szczególnie wiosną kiedy kwitną kwiaty w gajach morelowych. Warto tu przyjechać w każdą porę roku, jednak my szczególnie rekomendujemy wiosnę i jesień. Bilet wstępu dorośli 2000 Ft (25,50 zł), dzieci 1300Ft. Otwarty jest codziennie, godziny otwarcia warto sprawdzić na stronie internetowej zamku KLIK TUTAJ
Jadąc w kierunku Egeru zatrzymaliśmy się na chwilę na plantacji winogron. Mimo, że była to połowa października kiście winogronowe radośnie wygrzewały się w promieniach słońca. Pięknie tu. Eger jest znany w szczególności z produkcji dobrej jakości wina i winniczek rozsianych po całej okolicy. Można tu przyjechać, posmakować, a potem zaopatrzyć się w wino w bardzo dobrej cenie. Wiele małych rodzinnych winniczek produkuje też wino na własne potrzeby, a zgromadzone zapasy w przydomowych piwniczkach zapewniają wino na mniejszych i większych rodzinnych uroczystościach.
W Egerze parkujemy zazwyczaj niedaleko dworca autobusowego. Stąd mamy blisko do centrum miasta. Po drodze mijamy majestatyczną katedrę, liceum z ciekawostką w postaci kamery Obskura, pałac biskupów i zmierzamy w kierunku głównego placu miasta nazwanego na cześć bohatera narodowego Istvana Dobo. Nowością w Egerze okazała się karuzela. Trochę dla żartu kupiliśmy bilety, jednak moje poczucie komfortu nie do końca było na odpowiednim poziomie. Widoczki zmieniające się wraz z położeniem naszej kapsuły były rzeczywiście rewelacyjne. Bilety wstępu dorośli 2000 Ft, dzieci 1500Ft.
Kolejnym punktem na mapie Egeru był Minaret. Został wybudowany w 1596 roku ze starannie wykutych bloków piaskowca. W mieście wzniesiono dziewięć minaretów, jednak przetrwał się tylko jeden. Po odzyskaniu miasta Węgrzy chcieli zburzyć minaret przy pomocy 400 wołów, budowla okazała się na tyle stabilna, że na nieusuniętej budowli na czubku półksiężyca umieścili krzyż. Minaret ma wysokość 40 metrów, a na wysokości 26 metrów biegnie dookoła balkon widokowy ograniczony balustradą na który prowadzi 97 wąskich, wysokich i kręconych schodów. Widoki na miasto rewelacyjne, choć i tu moje poczucie komfortu było na jeszcze niższym poziomie niż na karuzeli. Jeżeli macie lęk przestrzeni lub lęk wysokości dobrze zastanówcie się czy chcecie tam wchodzić. Bilet wstępu dorośli 500 Ft (ok. 6,50 zł)
Zamek w Egerze to kolejny punkt spaceru po mieście. My byliśmy tam kilkakrotnie i tym razem podeszliśmy tylko pod bramę. Wybudowano go pod koniec XIII wieku. Jednym z najbardziej znanych wydarzeń w historii miasta jest obrona zamku pod dowództwem Istvana Dobo w 1552 roku. Garstka egerskich wojów odparła ponad trzydziestokrotnie liczniejsze oddziały tureckie. Przekazywana jest legenda o tym jak Turcy dowiedzieli się, że Węgrzy są tacy silni i waleczni bo piją byczą krew, przez co mają czerwone brody. Mieszkańcy miasta oczywiście dostarczyli pod obóz turecki magiczny napój, który nie był niczym innym jak egerskim winem. Jak możecie się domyślić nietrzeźwych Turków było znacznie łatwiej pokonać. Wydarzenie to upamiętnia tablica na murach obronnych zamku, a wino nazywane jest Egri Bikaver (bycza krew). Na zamku w Egerze nie znajdziecie starodawnych komnat, jest tam co prawda muzeum, ale budynku na dziedzińcu przypominają bardziej te nam obecne. Wystawy są bardzo ciekawe, podobnie jak eksponaty na placu zamkowych, szukając chwilę traficie też na katakumby. Dla mnie najpiękniejsze na zamku są widoki na miasto z murów obronnych. W knajpce Piggy Funny zamówiliśmy ciekawy deser. Pyszny choć bardzo słodki. Przypominało ciasto na parze nadziewane marmoladą, polane ogromną ilością waniliowego sosu i posypane cynamonem. Polecamy.
Ostatnim i jednym z najważniejszych punktów każdej wycieczki do Egeru jest wizyta w Dolinie Pięknej Pani ( Szépasszonyvölgy ). Dawniej były tu same proste winniczki z gąbczastym mchem na ścianach, ogromnymi drewnianymi beczkami i miłymi winiarzami, którzy często opowiadali o swoim produkcie, gdzie można było najpierw degustować a potem kupić wino do własnych baniaczków lub kupić większe plastikowe butelki. Cena wina tradycyjnej piwniczce 600 Ft/ litr. Mi najbardziej smakowało wytrawne wino z aromatem słodkich kwiatów, jednak już ta starsza pani nie sprzedawała wina.Wielka szkoda. Winiarz dawał do spróbowania swój produkt, jeżeli nam smakowało z radością sprzedawał nam wino z poczuciem, że to co zrobił podoba się klientowi. Teraz takich winniczek jest już tylko kilka, a większość przekształcono w restauracje nazywane winiarniami. Ceny tu są już o wiele wyższe, a wino sprzedawane jest w firmowych butelkach. Szkoda, że rozwój tego miejsca idzie w taką stronę, bo kiedy znikną ostatnie tradycyjne winniczki dla nas to miejsce straci swojego ducha i niezaprzeczalny klimat.
Zapraszamy do obejrzenia krótkiej relacji z naszego wyjazdu:
Tegoroczne wakacje zapowiadały się dość można by powiedzieć nieciekawie. Szybujące w górę ceny wyjazdów zagranicznych sprawiły, że postanowiliśmy lato spędzić w domu na działce. Jednak jak to w naszym przypadku bywa okazja pojawiła się zupełnie niespodziewanie, dodatku w kierunku, którego całkowicie nie braliśmy pod uwagę. Zresztą jak powiemy, tu nie szukamy to często bywa, że właśnie tam jakimś dziwnym trafem lądujemy.
Nasz wyjazd rozpoczął się w Krakowie, więc bardzo dla nas bardzo komfortowo. Z Dworca Głównego pojechaliśmy pociągiem na Lotnisko w Balicach, a później samolotem na lotnisko w Antalyi. Z lotniska czekał nas jeszcze około 55 km transfer lotniskowy, trochę się zdziwiliśmy, że droga ta zajęła nam dobrze ponad 2,5 godziny. W tym czasie zatrzymaliśmy się na opcjonalną przekąskę taką jak frytki, kebab, lody, picie i takie tam ( ceny super wysokie ), dzięki czemu nie zdążyliśmy na tzw. nocną zupę w restauracji hotelowej. W hotelu pokój okazał się przyjemny, a dzięki temu, że był na piątym piętrze na poddaszu mieliśmy świetny widok na okolicę. Na szczęście w lodówce była zimna woda.
Pierwszego dni już wyspani zrobiliśmy rundkę po hotelu, żeby wiedzieć co gdzie jest. Śniadanie to jak i następne były bardzo różnorodne i pyszne, podobnie jak reszta posiłków. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zakotwiczyliśmy się nad małym basenem i dopiero wieczorem, kiedy temperatura trochę się obniżyła wybraliśmy się na plażę porobić trochę zdjęć i podziwiać to co nad morzem najbardziej lubimy, czyli zachód słońca. Spacerowiczów było sporo, jednak każdy mógł wybrać skrawek dla siebie, my dotarliśmy do falochronu, tam było tylko kilka osób.
Żeby wyjazd nie był monotonny na zasadzie plażowanie i wygrzewanie się nad basenem kupiliśmy zabieg hammamu i wycieczkę zorganizowaną po okolicy. Cały zabieg hammamu był bardzo przyjemny. Bardzo dobrze, że wybraliśmy się drugiego dnia kiedy skóra była jeszcze nie podrażniona przez słońce i to rzeczywiście polecam. Nasz pakiet składał się z suchej sauny, masażu w pianie, peelingu, masażu olejami i maseczki z zielonej glinki. Trochę żałowaliśmy, że kupiliśmy ten zabieg u rezydentki, ponieważ okazało się, że w naszym hotelu oferowana jest dokładnie ta sama usługa za te same pieniądze i nie trzeba marnować czasu na przejazdy i czekanie na transport. Drugą wycieczką, którą kupiliśmy u rezydentki była wycieczka po Side i okolicy. Pierwszym przystankiem było Side antyczne. Malownicze miejsce rozciągające się na dość dużej powierzchni od strony morza. Przewodnik w języku polskim opowiedział kilka ciekawostek i faktów dotyczących historii Side. Przeszliśmy koło Nimfeum, domów z częścią handlową, bramę monumentalną, przeszliśmy obok teatru rzymskiego i dotarliśmy do świątyni Ateny i Apollina. Miejsce jest rzeczywiście przepiękne. My bardzo lubimy takie klimaty więc wróciliśmy tu ostatniego wieczoru. Warto wybrać się do muzeum, nam tym razem nie starczyło na to czasu. Kilka ciekawostek z antycznego miasta: Pierwsze wzmianki o Side pochodzą z IV w.p.n.e. Większość pozostałości budowli jest z około II w., czyli z czasów świetności tego miasta za panowania Rzymian. Było to centrum handlowe, najczęściej jednak handlowano przyprawami, tkaninami, jak również niewolnikami, bito tu też własną monetę. Miasto przeżywało wzloty i upadki. Bardzo podupadło za sprawą piratów, a ostatecznie zostało mocno zniszczone podczas trzęsienia ziemi w IV w. Do Nimfeum, jak również do innych budowli słodka woda doprowadzana była akweduktami z gór Taurus. Najbardziej znane są kolumny świątyni Apollina, dzisiaj jest ich 6 jednak pierwotnie było ich 36. Symbolem miasta jest granat. Kolejnym punktem wycieczki był wodospad na rzece Manavgat. Wodospad jest bardzo ładny z lazurową wodą. Ciekawe miejsce na wycieczkowej mapie Side. Czasu wystarczyło żeby chwilę popatrzeć z kilku tarasów i na spokojnie zrobić zdjęcia. My oczywiście zapomnieliśmy lampy błyskowej, której przy tak słonecznej pogodzie jest niezbędną :). Kolejnym punktem był rejs po rzece Manavgat. Przepłynięcie w jedną stronę trwa około 40 minut, a kończy się krótkim plażowaniem i kąpielą w morzu u ujścia rzeki do morza. Dla odmiany tutaj jest plaża żwirkowa. Istniała opcja wykupienia przejazdu na wielbłądach. W ramach przejazdu był dość smaczny obiad w postaci mięsa z frytkami i surówką. Powrót do miejsca początkowego. Zwiedzaliśmy też meczet Cami Manavgat, potocznie zwany meczetem z czterema minaretami. Zadziwia pięknem i tajemniczością, bogato zdobiony ornamentami wewnątrz jak i na zewnątrz stanowi istną perełkę architektury sakralnej. Wyglądem nawiązuje do meczetu w Stambule. Należy pamiętać o odpowiednim stroju. Skorzystałam z okryć udostępnionych dla wchodzących, dlatego wyglądałam jak krakowska przekupka, tylko brakowało mi koszyka z jajkami :). Ostatnim punktem naszej wycieczki było muzeum oliwy wraz z degustacją oliwy, syropu z granatu i win z melona oraz granatu. Głównym punktem w tym miejscu był sklep z pamiątkami, ale ceny były 300% wyższe niż na przyhotelowym bazarku, więc nic nie kupiliśmy. Cały wyjazd był super klimatyzowanym autokarem i to duży plus ( swoją drogą dziwne, że ile razy jeździłam z polskimi przewoźnikami na różne wycieczki tak w lecie w Polsce jak i na południe Europy zawsze był kłopot ze schłodzeniem autokaru).
Cena za wycieczkę była spora ( 29 euro/osobę), kiedy chce się pospacerować w po antycznym mieście, podejść pod wodospad i meczet w Manavgacie spokojnie można to ogarnąć za max 10 euro za dwie osoby. Busiki kursują bardzo często, a opłata to za 1 euro za wejście. Na parkingu pod parkiem archeologicznym jest coś w rodzaju punktu początkowego większości busików. Warto zapoznać się również z ofertą wycieczek fakultatywnych w hotelu i na przyhotelowych kramikach, ceny są sporo niższe niż u rezydenta.
W hotelu bardzo podobał się nam turecki wieczorek. Sala przyozdobiona w barwy narodowe ( trochę jak na wiejskim weselu 🙂 ), każdy dostawał bezalkoholowy drink owocowy, a do jedzenia była lokalna przystawka, której nazwy nie znalazłam. Na danie główne było mięsko do kebabów, kofty i wybór ryb, chlebek pita ( i oczywiście inne dania nie koniecznie tureckie), a na deser ogromny wybór słodyczy ozdobionych tureckimi akcentami, ale też baklawy i coś co przypominało nitki z bakaliami w miodzie ( super słodkie, ale pyszne). Uzupełnieniem wieczoru były oczywiście tańce i folklor turecki. Bardzo miły wieczór.
Do parku archeologicznego wróciliśmy w ostatni wieczór, wtedy też kupiliśmy bilety do teatru rzymskiego. Stopnie amfiteatru skonstruowane są tak, żeby nie męczyć się wchodząc po schodach i nie mieć wrażania, że się z nich spadnie schodząc, świetna lekcja architektury dla obecnych stadionów. Przeszliśmy się pod świątynię Appolina o zachodzie słońca, pospacerowaliśmy promenadą i wróciliśmy na późną kolację do hotelu.
W niedzielę od wschodu słońca do 9 rano jeszcze trochę poopalaliśmy się się przy basenie, zjedliśmy szybko śniadanie i o 9.30 musieliśmy opuścić hotel. Zbieranie gości po hotelach trwał 2,5 godziny, a potem przejazd na lotnisku z przerwą na kebaba przy tych samych budkach. Turcję opuściliśmy o 15.30. W mieszaniu w Krakowie byliśmy około 18.30.
Z naszych wojaży przywieźliśmy naturalne mydełka Dalan – dużą paczka 3 euro (pojedyncze wychodziły około 1,5 euro, balsam do ciała Dalan – 5 euro, turecką herbatę na wagę – 3 euro/100g, turecką kawę euro – 350g/g, przyprawy ok. 3 euro/100g ( rzeczywiście pachną o wiele intensywniej niż te kupowane w naszych sklepach), ze słodyczy Turkish delight około 5 euro za paczkę, chałwy (0,8 euro – 4 euro, ale ich akurat nie polecam, pomarańcze które dostawaliśmy do posiłków, magniesiki ( wiadomiks) po 1 euro/sztukę, przy zakupie co najmniej 5 był spory rabat, a na końcu kupiłam jeszcze taką cienką narzutę za 5 euro (to akurat był turecki produkt bez żadnych logotypów). Takie ceny są standardowe, można się targować, ale przy większych zakupach robionych w tym samym kramiku, dostaniecie np. więcej herbaty, słodyczy lub rabat.
Jak oceniam Side w kontekście naszego wyjazdu: My mieszkaliśmy w hotelu Side Royal Paradise z opcją all inclusive, 6 dni i troszkę to jednak dla nas trochę za mało :). Otoczenie hotelu i plaża są sprzątane tak z grubsza, leży sporo śmieci, ale też początkiem przydrożnego śmietniska są turyści mający głęboko gdzieś czystość i ekologię. W hotelu prawie wszystkie napoje są serwowane w szklankach wielokrotnego użytku (za to brawo), ale na plaży już w plastiku :(. Bardzo dobrym pomysłem było zabranie z domu metalowych butelek termosów szczególnie na plażę, można było w barze uzupełnić wodę i mieć ją schłodzoną w zasadzie dopóki się nie skończyła. Bardzo dużo przyjeżdża tu osób rosyjsko języcznych, więc dla mówiących w tym języku problem komunikacji nie istnieje, angielski też nie jest problemem. Obsługa hotelowa była taka sobie, niby robili co do nich należało, ale jakby nikt im głowy nie zawracał to byłoby lepiej. Ceny wycieczek fakultatywnych, masaży i innych atrakcji są wysokie, o wiele wyższe niż w Polsce, np. koszt masażu tam gdzie byliśmy na hammamie zaczyna się od 220 zł/godz. Przyhotelowy bazarek okazał się najtańszym punktem zakupów, ale z tego co widziałam na youtube w Stambule na bazarze jest o połowę taniej bez targowania. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że ubrania i akcesoria z różnymi logotypami są sprzedawane aż tak oficjalnie. Szkoda, że trudno tu znaleźć coś tureckiego, bo przecież produkuje się w Turcji świetnej jakości ręczniki czy inne wyroby odzieżowe. Myślę, że prawdopodobnie trzeba szukać na bazarkach lub sklepach dla lokalsów trochę dalej od hoteli. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie praktycznie brak nachalności przez sprzedających, oczywiście zachęcają do zakupu ale kiedy powie się dziękuję, odpuszczają. Mamy w planach wrócić do Turcji i zwiedzić na własną rękę jeszcze kilka atrakcji i oczywiście targ w Manavgacie lub Stambule. Czytałam, że są tu o wiele lepszy asortyment i niższe ceny niż pod hotelami. Przede wszystkim interesują nas lokalne owoce i przyprawy. Bardzo polecano nam tureckie banany, podobno są pyszne, nie sprzedawane w UE przez ich kształt niezgodny z normami. Chcielibyśmy też popróbować lokalnej kuchni w miejscach nie tylko dla turystów, zaintrygowały nas zupa z soczewicy, meze (przystawek) oraz pyszną pide czyli turecką odmianę pizzy. Szczególnie polecam świeżo wyciskany sok z pomarańczy, jest przepyszny, słodziutki i bardzo orzeźwiający i kosztuje tylko 1 euro. Turcja nas zaintrygowała na tyle, że chcemy jeszcze wrócić, ale na pewno w nieco chłodniejszych miesiącach bardziej nastawieni na lokalne atrakcje jak jedzenie, ręcznie wytwarzane pamiątki i piękne krajobrazy.
Zapraszam was też na nasz kanał na YouTube. W tym odcinku możecie zobaczyć nieco inne materiały z wyjazdu do Side. Zapraszam. KLIK
Dodatkowe koszty: Koszt biletu PKP na lotnisko – 12,00 zł ( czas przejazdu około 20 minut) Koszt biletu MPK na lotnisko – 8,00 zł ( czas przejazdu około 55 minut) Zabieg hammamu opcja podstawowa – 19,00 euro /osobę Wycieczka po Side i okolicy – 29,00 euro /osobę Wejście do rzymskiego teatru – 55 LT – to koło 25,00 zł/osobę (dla dzieci są zniżki) Przejazd busikiem – 1 euro za przejazd ( co ciekawe zatrzymują się tam gdzie na nie machacie )