W końcu zrobiło się ciepło. Można spokojnie wieczorem wyjść na taras i napić się ulubionego napoju. Z tym spokojem to może nie tak do końca, bo u nas komary już są, niestety. Uwielbiam majowe i czerwcowe wieczory, przesiadywanie na tarasie, popijanie lemoniady albo mrożonej kawy. To taki czas ( jeżeli komary się nie zorientują ) żeby posiedzieć i porozmawiać ze znajomymi, poczytać książkę albo tak zwyczajnie podelektować się letnim spokojem. Do dzisiejszego wpisu przygotowałam dwa napoje, które u nas serwuje się bardzo często. Swoją drogą świetnie zastępują sklepowe napoje z nienajzdrowszym składem. Zapraszam na domową, superzdrową lemoniadę miętowo – limonkową i mrożoną kawę z lodami z solonym karmelem.
LEMONIADA:
2 litry wody garść suszonej mięty 3 łyżki miodu akacjowego lub syropu z agawy 2 limonki lód w kostkach Wodę zagotowujemy i parzymy miętę. Kiedy napar będzie już przestudzony, dodajemy miód i wyciśnięty sok z jednej limonki. Drugą kroimy w cienkie plasterki i dodajemy do napoju. Całość wkładamy do lodówki na około 2 godziny. Do dzbanka wrzucamy sporo kostek lodu i zalewamy napojem.
KAWA MROŻONA
( składniki na jedną szklankę) espresso pół szklanki mleka sojowego barista dwie kulki lodów vege z solonym karmelem syrop z daktyli 3 kostki lodu Zaparzone espresso trzeba ostudzić i schłodzić w lodówce. Mleko spieniamy, ale w jak najkrótszym czasie, żeby ogrzać go jak najmniej. Espresso wlewamy do szklanki, dodajemy kostki lodu, spienione mleko, dwie małe kulki lodów i polewamy syropem daktylowym do smaku.
Co jakiś czas przeglądam moje zapasy, żeby nic się nie marnowało. Z jednej strony szkoda pieniędzy, które można całkiem fajnie spożytkować, a z drugiej, bez sensu zmarnować coś co już wyrosło. Robiąc przegląd lodówki okazało się, że mam jeszcze sporo smażonych pieczarek. Pierwotnie miałam robić pieczarkowe krokiety, ale tak mi jakoś zeszło i czekały w rondelku. Szpinak też już wymagał obróbki. Dobrym pomysłem na wykorzystanie resztek czy piętrzących się produktów są pierogi. Można przygotować praktycznie dowolny farsz, a dodatek czegoś samczego i aromatycznego podbija smak. Przy odrobinie chęci kolacja będzie smakować rewelacyjnie. Dzisiaj przygotowałam pierogi z podsmażonymi pieczarkami z cebulką z pierzynką ze szpinaku z czosnkiem i odrobiną aromatycznego sera.
Farsz i pierzynka: 0,7 kg pieczarek 2 cebule 2 łyżki oleju 4 ząbki czosnku 3 łyżki oliwy z oliwek paczka świeżego szpinaku twardy ser żółty szczypta soli szczypta pieprzu Cebulę kroimy w kosteczkę i podsmażamy do zeszklenia na oleju. Dokładamy pokrojone pieczarki i smażymy na wolny ogniu przez chwilę. Jeżeli pieczarki puszczą wodę to ją odlewamy. Dodajemy trochę soli i pieprzu do smaku. Studzimy farsz.
Składniki na ciasto: 3 szklanki mąki pszenna 1,2 szklanki gorącej wody 2 łyżki oleju szczypta soli mąka do podsypywania
Produkty na ciasto zagniatamy do uzyskania gładkiej, jednolitej konsystencji. Ciasto trzeba rozwałkować i wykroić kwadraty lub kółka od szklanki. Na każdy kawałek nakładamy około łyżeczki farszu i zlepiamy. Pierogi wrzucamy do gotującej się lekko osolonej wody. Kiedy wypłyną delikatnie przemieszamy i po około 2 minutach należy je odcedzić i wyjąć.
Na lekko rozgrzaną patelnię wrzucamy plasterki czosnku i zaraz po nim szpinak. Lekko blanszujemy i gotowe. Na talerzu układamy pierożki, na nie sporą ilość szpinaku z czosnkiem. Na wierzchu dekorujemy startym serem. Smacznego !!!
Ramen to najpopularniejsza zupa w Japonii, czy Wietnamie, jednak tak naprawdę przywędrowała z Chin. Przygotowywana jest na bazie bulionu z kluskami oraz dodatkami mięsnymi, owocami morza i warzywnymi. Nie ma jednej receptury na ramen. Przez lata kucharze udoskonalali swoje przepisy, wykorzystywane dodatki, dlatego każdy znajdzie coś dla siebie. Zawsze jednak jest to zupa bardzo esencjonalna, gorąca i pełna warzyw pod różnymi postaciami.
W spiżarce miałam trochę składników kuchni azjatyckiej. Chciałam przygotować coś, co będzie zawierało chiński makaron, grzyby shitake i płatki glonów, coś co będzie miało smak zapach morza i Azji. Ramen nadaje się do tego idealnie. Esencjonalna zupa z dostatkiem dodatków i orientalny smak. W mojej wersji jest kombinacja warzyw, tofu i jajka. Smakuje obłędnie, zapraszam do gotowania.
Grzyby shitake moczymy w gorącej wodzie przez pół godziny. Wędzone tofu marynujemy w sosie sojowym i oprószamy ostrą papryką. Czosnek i papryczkę chili kroimy na drobną kosteczkę, imbir ścieramy na tarce. Grzyby shitake kroimy w paseczki. Na rozgrzanej patelni z odrobiną oleju podsmażamy czosnek z chili, na koniec dodając imbir i grzyby. Zalewamy wodą. Od teraz do zakończenia gotowania zupy będzie około 45 minut. Zupa ma delikatnie bulgotać.
Po 30 minutach dodajemy płatki norki pokrojone w prostokąty około 2×5 cm i wodorosty. W ostatnich minutach gotowania dodajemy pastę miso. Jajka gotujemy na półtwardo. Marchewki kroimy w drobne słupki i blanszujemy na oleju. Tofu smażymy na oleju. Makaron gotujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Kapustę pach choi obieramy i myjemy, białą część siekamy na grubsze piórka, zieloną zostawiamy.
W mineczce układamy makaron, tofu, marchew, kawałki pac choi i zalewamy gorącą zupą. Dekorujemy jajkiem, kiełkami i czarnym sezamem. Delikatnie skrapiany sokiem z limonki.
Z jednej strony można pomyśleć, że z sezonowych owoców i warzyw nie ma już prawie niczego. Trzeba jednak na to popatrzeć z nieco innej strony. Pod dostatkiem mamy suszonych strączków i wszystkich innych warzyw, które dało się ususzyć, w tym również pestki dyni, słonecznika czy suszone śliwki, mamy wszystkie warzywa korzeniowe i oczywiście pozostają kiszonki i mrożonki, no i przetwory. Ze świeżych owoców królują nieśmiertelne jabłka i gruszki. Przy odrobinie kreatywności można całkiem sporo smacznych dań wykombinować z tego co jeszcze zostało. Do dzisiejszego postu przygotowałam cztery różne pasty kanapkowe, które można łączyć z dowolnymi warzywami, ogórkami kiszonymi, cebulką i czym wam do głowy przyjdzie. Pasty robione w domu są super szybką i tanią opcją, a dodatkowo pomijamy konserwanty i inne dziwne rzeczy w naszej diecie. Zapraszam!
Lutowe owoce: jabłka, gruszki, suszona dzika róża, suszona aronia, orzech włoski, orzech laskowy, suszona żurawina, suszone jabłka, suszone śliwki i oczywiście wszystkie owoce w przetworach
Z tego asortymentu można przygotować: – szarlotkę – przepis TUTAJ – dyniowe brownie – przepis TUTAJ – bakaliowe batony z miodem – ciasteczka z dowolnymi płatkami kwiatów -przepis TUTAJ – do picia syrop z kwiatów dzikiego bzu z domowej spiżarni – przepis TUTAJ – domowy dżem ze spiżarni – chleb pszenno-żytni na zakwasie – przepis TUTAJ – proziaki – przepis TUTAJ – zielone curry z zieloną soczewicą – przepis TUTAJ – krupnik – kapuśniak – zupę ziemniaczaną – grochówkę z grochu JAŚ lub żołnierską ( obie pyszne i rozgrzewające ) – zapiekane kanapki – przepis TUTAJ – pizzę z figami i kozim serem – przepis TUTAJ – pasztet warzywny z sosem śliwkowym – przepis TUTAJ – gołąbki – przepis TUTAJ – bigos – przepis TUTAJ – surówki z kiszonej kapusty, marchewka z jabłkiem, seler z jabłkiem, surówkę colesław, – pieczone warzywa z sosem pomidorowym i sosem czosnkowym – czyli takie frytki warzywne Całkiem sporo pomysłów udało mi się uzbierać. Mam nadzieję, że coś dla siebie wybierzecie. A tymczasem zabieramy się do robienia past.
Hummus ze szpinakiem 1/2 słoiczka cieciorki ( można gotować suszoną, ale to bardzo długo schodzi) 1 łyżeczkę tahiny 3 średnie ząbki czosnku 2 łyżki oliwy z oliwek lub innego dobrej jakości oleju sok z 1/8 limonki 2 garści szpinaku lub 100 g mrożonego sól i pieprz do smaku
Szpinak blanszujemy przez chwilkę na patelni delikatnie posmarowaną oliwą. Studzimy. Cieciorkę, tahinę, oliwę i czosnek blendujemy na gładką masę. Jeżeli masa będzie za sucha można dodać trochę lodowatej wody. Dodajemy drobno pokrojony czosnek i blenujemy jeszcze chwileczkę. Dodajemy sok z limonki, szpinak, sól i pieprz i blendujemy jeszcze momencik, żeby składniki się połączyły. Podajemy ze świeżym pieczywem oraz plasterkami awokado.
Hummus z pieczonym buraczkiem 1/2 słoiczka cieciorki 1 łyżeczka tahiny 2 ząbki czosnku 2 łyżki oliwy z oliwek 1 upieczony burak czerwony sok z 1/8 limonki sól i pieprz do smaku.
Buraka pieczemy w piekarniku aż będzie miękki. Pieczone buraki mają bardziej czerwony kolor i o wiele głębszy smak. Cieciorkę, tahinę ioliwę blendujemy na gładką masę. Jeżeli masa będzie za sucha można dodać trochę lodowatej wody. Dodajemy drobno pokrojony czosnek i blenujemy jeszcze chwileczkę. Dodajemy sok z limonki, pieczonego buraka pokrojonego w kosteczkę, sól i pieprz i blendujemy jeszcze momencik, żeby składniki się połączyły. Podajemy ze świeżym pieczywem, ogórkiem kiszonym lub kiełkami.
Pasta z białej fasoli z suszonymi pomidorami puszka białej fasoli 3 łyżki pomidorów suszonych w oleju z oliwek 2 łyżki oliwy z oliwek najlepiej z pomidorów 2 ząbki czosnku sól, pieprz czarny sezam lub czarnuszka
Fasolę blendujemy z oliwą z oliwek na gładką masę. Dodajemy pokrojone drobniutko czosnek, suszone pomidory, sól i pieprz i blendujemy jeszcze chwilę. Na koniec na rozgrzanej patelni prażymy łyżeczkę czarnego sezamu lub czarnuszki. Podajemy z grzankami z bagietki, delikatnie skropine oliwą z oliwek i posypane sezamem.
Pasta z wędzonego tofu z efektem zaskoczenia 1 kostka wędzonego tofu 3 łyżki jasnego sosu sojowego 1/4 cebuli oliwki z oliwek Tofu odcedzamy i kroimy w drobną kosteczkę, dodajemy sos sojowy i blendujemy na gładką masę. Cebulę kroimy w drobną kosteczkę i mieszamy łyżką z pastą. Podajemy na świeżym pieczywie z czarnymi oliwkami.
Przepisy w dzisiejszym wpisie wcale nie będą opcjami na zdrowe przekąski. Ja tłumaczę to sobie tak, że trzeba jakoś przetrwać tę paskudną pogodę, poprawić sobie nastrój i byle do wiosny. Dzisiejsze przysmaki powstały jakoś tak spontanicznie, przeglądaliśmy bardzo stare zdjęcia, rozmowa przeszła na smakołyki przygotowywane na imieniny rodziców, których nie wolno było ruszyć, bo to przecież dla gości. Przypomniał nam się tort ambasador (którego za nic nie udało mi się zrobić tak, żeby masy były nie zważone, to jest taki mój placek którego jak na razie nie robię, ale bardzo lubię jeść u mojej cioci, która swoją drogą zawsze była mistrzynią ambasadora), sałatka jarzynowa (na którą przez bardzo długie lata nie mogliśmy patrzeć, bo tak się znudziła) i właśnie rolada kokosowa.
Przypomniał się mi również blok czekoladowy przygotowany z bakaliami, rodzynkami, pokruszonymi waflami czy biszkoptaki. W dawnych, zamierzchłych czasach kiedy czekolada nie zawsze była w sklepie (czemu to teraz takie dziwne? :)) trzeba było sobie radzić, bo czekoladę wszystkie dzieci uwielbiały. Jak już się skombinowało skądś mleko w proszku to trzeba było go dobrze spożytkować, a czy można lepiej niż na coś co przypominało czekoladę? Pogrzebałam w starych zeszytach i na szczęście te przepisy jeszcze się uchowały. Wróciliśmy do smaków z dzieciństwa w dwóch postaciach i wiecie co? Już mi tak nie smakowały :(, ale przywołały całkiem fajne wspomnienia. Napiszcie mi proszę w komentarzu jaki smakołyki były na imieninach rodziców jak jeszcze byliście mali. Zaczynamy:
Pół szklanki mleka gotujemy, wsypujemy do niego wiórki kokosowe, mieszamy i przykrywamy pokrywką.
Do masy kakaowej podgrzewamy margarynę, cukier, mleko i kakao do momentu, aż uda się połączyć wszystkie składniki. Herbatniki miksujemy lub rozdrabniamy w maszynce do mielenia. Ciasteczka łączymy z ciepłą masą z dodatkiem aromatu i wyrabiamy do całkowitego połączenia składników. *opcjonalnie można wybrać masło zamiast margaryny, ale wtedy masa kakaowa będzie się kruszyć.
Ucieramy margarynę z cukrem na puszystą masę. Dodajemy zaparzone wiórki kokosowe. Masę ponownie miksujemy.
Odkrawamy podwójnej wielkości papier do pieczenia. W środek wkładamy masę kakaową i rozwałkowujemy na cienki prostokąt. Na masę kakaową nakładamy masę kokosową i za pomocą papieru zwijamy w roladę.
Odstawiamy na około 2 godz w chłodne miejsce do stężenia. Roladę kroimy w plasterki.
BLOK CZEKOLADOWY
– 1/2 szklanki mleka – 4 łyżki kakao – 3/4 szklanki cukru pudru – 1 kostka masła – 2 szklanki mleka w proszku – aromat pomarańczowy – ulubione bakalie ( u nas były orzechy włoskie, rodzynki, słonecznik, ale można też dodać pokruszone biszkopty, herbatniki albo co wam do głowy przyjdzie)
Mleko, kakao, masło i cukier mocno zagrzać, ale nie zagotować. Zdjąć z panika, dodać mleko w proszku i szybko zblendować lub zmiksować. Blendować do uzyskania jednolitej konsystencji. Dodać olejek pomarańczowy i bakalie, dokładnie przemieszać.
Masę przełożyć do foremki na keksa, wyrównać wierzch i odstawić w chłodne miejsce do ostygnięcia na kilka godzin.
Przed przed podaniem pokroić w plastry lub kosteczkę.
Chociaż mieszkamy w Małopolsce to proziaki, a w zasadzie prołziaki, w naszym domu pojawiały się od czasu do czasu. Była to taka ciekawa alternatywa dla pieczywa, kiedy chleb się skończył, a na kolacje chcieliśmy coś szybkiego i wyjątkowego. Podane ze szklanką świeżej maślanki lub kwaśnego mleka w letnie wieczory smakowały obłędnie. Czasami zabieraliśmy je również w podróż lub delektowaliśmy się nimi jako genialnym dodatkiem na grillu.
Proziaki są potrawą endemiczną, czyli występującą tylko na Podkarpaciu. Zostały też wpisane na listę produktów tradycyjnych. Nazwę zyskały dzięki prozie ( tak dawniej nazywano sodę oczyszczoną ). Historia proziaków zaczęła się jakieś 150 lat temu na Podkarpaciu. W biedniejszych gospodarstwach gdzie chleb był pieczony raz na tydzień lub nawet rzadziej, ciepłe i miękkie placko-bułeczki ( czyli coś podobnego do podpłomyków ) stanowiły konieczność, a nie przyjemność. Zyskały popularność dzięki prostemu i szybkiemu procesowi przygotowania i tanim składnikom. Początkowo proziaki wytwarzane były z mąki, wody i sody oczyszczonej, ale z biegiem czasu zaczęto wzbogacać ich smak dodając do ciasta kefir lub maślankę i jajka. Świeże proziaki wypiekane były na blachach kuchni kaflowych. Do dzisiaj zresztą można spotkać je tak właśnie przygotowywane na imprezach związanych z historią Bieszczad. Podane z masełkiem czosnkowym albo miodem stanowią główna kulinarną atrakcję. Kuchnie kaflowe są już trudniej dostępne, ale zupełnie śmiało można je zastąpić dobrą patelnią z grubym dnem albo ostatecznie upiec w piekarniku.
Dobrze, że zaczyna się wynajdywać takie fajne, stare przepisy. Takie zapomniane kulinarne perełki coraz częściej zaczynają też być podawać w lokalnych knajpkach w pysznych wersjach. Warto poszukać takich miejsc w okolicach Bieszczad.
Odkładamy sobie około pół szklanki mąki na podsypywanie. W misce mieszamy mąkę, sól, cukier i sodę oczyszczoną. Dodajemy jajko i maślankę. Wszystkie składniki mieszamy. Na stolnicę przesypujemy mąkę. Wykładamy ciasto tak aby obtoczyć go w mące, obsypujemy też z góry i wałkujemy na grubość około 1,5 cm. Placuszki wycinamy w kwadraciki 6 cm x 6 cm lub kółka szklanką. Smażymy na rozgrzanej patelni 2-3 minuty z każdej strony. Podajemy z masełkiem czosnkowym lub miodem i szklanką maślanki, albo wszystkim co nam przyjdzie do głowy 🙂 .
SMACZNEGO !!!
*To jest tradycyjny przepis. W wersji wege maślankę zastępujemy mlekiem roślinnym zmieszanym z 2 łyżkami octu jabłkowego. Proziaki wychodzą równie pyszne.
Niespodziewana dostawa wiejskiego sera sprawiła, że w końcu udało nam się zrobić kluski serowe popularnie nazywane leniwymi, takie letnie wspomnienie z dzieciństwa. Najprostsze danie świata, które spokojnie można zrobić na leniwą kolację. Podawane są na kilka sposobów. U nas zazwyczaj były okraszone roztopionym masełkiem i cukrem, ale można podawać z masełkiem i bułką tartą (ale tej wersji jakoś nie lubię), w wersji wytrawnej ze smażoną cebulką lub całkiem niespodziewanym dodatkiem. Kluski są w smaku dość neutralne dzięki czemu bez najmniejszego kłopotu dopasują się do każdych preferencji smakowych.
SKŁADNIKI:
40 dag twarogu 1 jajko zerówka sól 4 łyżki mąki ziemniaczanej 3 łyżki mąki pszennej mąka do podsypywania
1. Ser przeciskamy przez praskę, dodajemy pozostałe składniki i zagniatamy. Podsypujemy mąką i rolujemy w wałeczki o średnicy 1,5-2 cm i kroimy na średniej wielkości kluski. Jeżeli ser jest bardziej wilgotny wystarczy dodać trochę więcej mąki. 2. Gotujemy w lekko osolonej wodzie około minuty od czasu kiedy wypłyną do góry. 3. Masło rozpuszczamy na patelni i czekamy aż delikatnie zacznie nabierać bursztynowego koloru, ale nie dłużej. Polewamy nim kluseczki i posypujemy brązowym cukrem. Pycha.
O zdrowotnych walorach kwiatów dzikiego bzu mówi się coraz więcej. Zresztą wiele zakurzonych naturalnych sposobów leczenia przywraca się do łask. Bardzo się z tego powodu cieszę, bo naturalne jest nam bliskie i sprawdzone przez stulecia.
Wspomniane już kwiaty dzikiego bzu świetnie sprawdzają się podczas grypy czy przeziębienia, działają napotnie, antywirusowo, chronią i wzmacniają błony śluzowe dróg oddechowych, działają wykrztuśnie, napotnie, ale też wzmacniają odporność, wychwytują wolne rodniki, przyspieszają przemianę materii, łagodzą stany zapalne skóry, wzmacniają naczynia włosowate i stabilizują krwioobieg, jak też działają moczopędnie. Zalet stosowania tych niepozornych kwiatków jest o wiele więcej.
Teraz jest idealny czas na zbiory kwiatów, koniecznie daleko od szosy i miejsca oprysków. Dlatego dzisiaj zajęłam się zrobieniem syropu z kwiatów dzikiego bzu. Smakuje obłędnie, a do tego ma szereg właściwości zdrowotnych. Taki syrop w lecie idealnie sprawdzi się do zrobienia chłodzącej lemoniady z lodem, a w zimowe wieczory będzie idealnym dodatkiem do ciepłej herbaty.
SKŁADNIKI: 60 kwiatostanów dzikiego bzu 3 duże lub 4 małe cytryny 2 litry wody 1 kg cukru
Kwiaty obrywamy maksymalnie od gorzkich ogonków. Wkładamy do słoja i co jakiś czas przekładamy plastrami cytryny. Zalewamy wrzącą wodą i odstawiamy pod ściereczką do następnego dnia. Drugiego dnia wyciskamy przez gazę zawartość słoika i dodajemy cukier. Gotujemy tak długo, aż znikną szumy z cukru, a całość syropu zacznie delikatnie pyrkać, ale nie można go zagotować. Gorący przelewamy do słoików lub butelek, słoiki odwracamy wieczkiem do góry i czekamy, aż ostygnie.
O sezonowości i lokalności produktów mówi się coraz więcej, że to ekologiczne, bo przecież nie zostawiamy śladu węglowego przez transport z drugiego krańca świata i tańsze, wyprodukowane na miejscu i znowu odpadają koszty dostawy. Na szczęście w maju mamy już całkiem przyjazny asortyment świeżych warzyw i zaczynają się pierwsze owoce. Z warzyw mamy szparagi, szczypiorek, natka pietruszki, sałaty, botwinka, rzodkiewka, czosnek, rabarbar i zaczynają się truskawki. Przepisy na przepyszną zupę botwinkę można znaleźć tu KLIK , botwinkowe kaszotto tu KLIK, natomiast ze szparagów mamy tartę ze szparagów i jajecznicę ze szparagami KLIK i oczywiście tartę z musem rabarbarowym KLIK. Smak rabarbaru kojarzył mi się zawsze z początkiem upalnych dni. Słońce ogrzewało buzie, a w kuchni unosił się zapach delikatnie kwaskowego rabarbaru, takiego świeżutkiego prosto z grządki. Dzisiaj tak mnie jakoś naszło na takie najzwyklejsze ciasto z rabarbarem, dokładnie takie jak jedliśmy w dzieciństwie, posypane cukrem pudrem. Delikatnie, rozpływające się w buziach, przełamane kwasowością łodyg rabarbarowych. W przerwie od zabaw nie potrzeba było już nic innego, no może z wyjątkiem kompotu z rabarbarem. W zasadzie ciasto jest banalne, a przy pomocy miksera nie wymaga prawie wcale nakładu pracy. Zaczynamy.
SKŁADNIKI: 25 dag oleju kokosowego (1 szklanka innego oleju roślinnego) 50 dag mąki pszennej 3/4 szklanki cukru 6 jaj zerówek 3 łyżki śmietanki kokosowej 2 płaskie łyżeczki sody 1 łyżeczka proszku do pieczenia 70 dag rabarbaru
Olej, cukier i jajka miksujemy do uzyskania białawej konsystencji. Dokładamy mąkę zmieszaną z sodą, proszkiem do pieczenia i śmietankę. Rabarbar obieramy i kroimy w centymetrowe kawałeczki.
Blaszkę wykładamy papierem. Wylewamy równomiernie ciasto. Rabarbar równomiernie rozkładamy na wierzchu ciasta. Pieczemy w temperaturze 180 stopni przez około 50 minut. Sprawdzamy drewnianym patyczkiem czy jest upieczone.
Majowe słońce jakoś tak pozytywnie wpłynęło na dobry nastrój, ale też chęć zrobienia czegoś pysznego, lekkiego ale też ciepłego. Warzywne zakupy tym razem bardzo się udały. Z sezonowych cudeniek udało mi się kupić piękne botwinki, młode ziemniaczki i rabarbar. Zrobiłam moją ulubioną botwinkę z mlekiem kokosowym i ciasto ucierane z rabarbarem. W weekend pogoda dopisała, jedzenie było pyszne, więc pozostało tylko zając się delektowaniem się i rozmowami z domownikami na dworze.
Ziemniaki szorujemy i gotujemy w osolonej wodzie. Cebulkę siekamy na kosteczkę i delikatnie podsmażamy z listkiem laurowym i zielem angielskim. Marchewkę obieramy, trzemy na grubych oczkami i wrzucamy do cebulki. Mieszamy i zostawiamy pod przykryciem, żeby razem się dusiły przez chwilę. Botwinkę myjemy i kroimy na plasterki. Poszczególne elementy buraczków się etapami. Najpierw dodajemy kosteczkę z korzenia buraczka, dusimy przez 3 minuty, potem dodajemy łodygi, sól i pieprz i znowu dusimy przez 3 minuty. Dodajemy szklankę wody i pozostałe pokrojone liście buraczka. Gotujemy 1,5 minuty. Mleko kokosowe mieszamy z połową szklanki gorącej wody i wlewamy do naszej botwinki i gotujemy przez chwilę. W razie potrzeby uzupełniamy wodę. Doprawiamy sokiem z cytryny. Podajemy z ugotowanymi ziemniaczkami i cebulką.